2025/07/28

Nie zostawiamy swoich!

 


    Jakoś tydzień wcześniej, dzięki spostrzegawczości naszej córki Laury, udało mi się o zmierzchu prze-eskortować jeża przez szosę, między samochodami. Czy to wysłało jakiś impuls w przestrzeń? Być może - mam w zwyczaju, w porannych afirmacjach, dziękować Matce Ziemi za jej owoce i ochronę, deklarując w zamian ochronę jej owoców, w tym wszelkich zwierząt, nawet jeśli ma to oznaczać wyniesienie szerszenia i ślimaka z hali fabrycznej, pająka i żuka z trzeciego piętra kamienicy, osy z Bałtyku i z autobusu (bo to właśnie mam już na liście współpracy z Matką Ziemią, między innymi). 
    Jestem nasycony misją wspierania wszelkich stworzeń, wbrew ustawieniom Matrixa, które je po prostu terroryzują. Nie chcę takiego świata i tyle.
    A zatem tydzień później, wracając z pracy skrótem, dróżką przecinającą łąkę między ulicami, dostrzegłem jeża leżącego na wznak, nieruchomo. Był poturbowany, przegrzany słońcem, obsiadły przez muchy i pchły. Od razu wiedziałem, że leży na granicy życia i śmierci, i decydować będzie jego stan, ale i wola życia. Przeniosłem go w cień, ułożyłem w koszulce i zadzwoniłem po Dobromiłę, która zaraz przybyła z wodą i pipetą. W międzyczasie poczyniłem afirmacje i błogosławieństwo. W takiej sytuacji natychmiast tworzy się komunikacja i więź między tak powiązanymi sytuacyjnie istotami, człowiekiem i zwierzęciem.
    Jeż zabrany do domu uzyskał "szpital", w którym ochoczo dyżurowali nasi chłopcy, "doktorzy" Milan i Witold. Noc miała sporo przekazać co do woli życia Zenka, jak nazwała jeża Dobromiła. W nocy Laura obudziła nas raportem, że Zenek bardzo dokazuje, mimo ewidentnego niedowładu uszkodzonych tylnych nóżek i próbuje wydostać się z kartonu. Zastałem go zwieszonego z kartonu i patrzącego na mnie z ukosa fascynującymi oczami małego łobuza. Był w nich spokój i duchowa inteligencja. Kto zaznał takiego spojrzenia od zwierzęcia, ten wie, jak to porusza duszę, to po prostu oświecenie i nagroda lepsza niż jakiekolwiek inne.
    Zadzwoniliśmy do oazy jeży z Bydgoszczy, uzyskując wstępne wskazówki, ale nie konkretną propozycję przejęcia jeża. Naturalnie pierwszy i tak musiał być, jak uznaliśmy, weterynarz, nie żeby zweryfikować szanse przeżycia (bo te naszym zdaniem i tak sobie "oblicza" sama dusza zwierzęcia), ale uszkodzenia kości i inne.     Pani weterynarz z "poruszającą empatią", iście chazarską, oświadczyła, że jeżami się nie zajmuje. Dobromiła wyszła na hol przychodni gniewna jak to ona, wojowniczka z natury wszystkich swoich wcieleń, głośno wyrażając, co o tym sądzi. Wtedy spośród ludzi czekających na przyjęcie odezwała się kobieta, radząc, żeby zadzwonić po straż miejską, bo oni się takimi przypadkami zajmują. Słysząc to, do Dobromiły podszedł mężczyzna i powiedział, żeby tego nie robić, bo często oznacza to po prostu likwidowanie zwierząt z powodu "braku funduszy". Po tym podał numer telefonu do swojej znajomej, która prowadzi azyl dla dzikich zwierząt w Inowrocławiu.
    Nie minęło dziesięć minut, zjawiła się kobieta, którą Dobromiła natychmiast nazwała Meridą Waleczną, ze względu na wizerunek, aurę i całe podejście do sprawy. Merida, a tak naprawdę Joanna, dziwnym zbiegiem okoliczności (kolejnym) była blisko. Swój na swego trafia, Lach napotyka Lacha - wielokrotnie to podkreślaliśmy, że ten proces się nasila i tak też było i teraz. W ciągu kilku minut rozmowy okazało się, że wiele łączy je obie i jak to zwykle jest w takim przypadku, dominujące było wrażenie, że obie dusze znają się nie od dziś.
    Joanna zabrała Zenka do domu i zajęła się z taką wprawą i wyczuciem, i sercem, jak tylko może zabrać się ktoś, kto przygarnia, uzdrawia i troszczy się o zwierzaki przez wypadki (i nieczułych, hm, ludzi) skazane na śmierć.
    W sobotę wybraliśmy się z wizytą do Joanny, mogąc na własne oczy zobaczyć, jak ogromną pracę czyni ona dla wszelkich nieboraków, które do niej trafiły, okaleczone, porzucone, bezradne, między innymi myszołów, sokół wędrowny, łabędź, lis, wiewiórka, jeże, pustułki, sowy uszatki, puszczyki zwyczajne, gawrony, kruki, wrony, , bociany, mewy srebrzyste, sierpówki, gołębie grzywacze, kawki i inne. Azyl nazywa się Feniks (Ośrodek Rehabilitacji Dzikich Zwierząt w Inowrocławiu), a Joanna jako pierwsza w Kraju i być może nadal jedyna - stosuje dla uzdrawiania zwierząt magnetoterapię.
    Zenek został odpchlony ziemią okrzemkową i poddany magnetoterapii. Przetrwał i żyć będzie, i to raduje serce, wszak to maluch i chwat, co dopiero zaczął badać świat. I to zawsze podkreślamy przy okazji wspierania nie tylko szacunku i opieki, ale wegetarianizmu/weganizmu - zwierzęta mają takie same prawa do życia jak ludzie, są z tego samego Źródła Wszechrzeczy, zakładają rodziny, mają serce i dusze, pragną eksplorować świat.
    Ochrona życia, nieistotne czy przejawionego w ciele dużym, czy zupełnie małym, to także esencjonalna powinność (przecież radosna i wznosząca) duszy słowiańsko-aryjskiej. Taki też kreujemy odrodzony Lechistan, kraj wolny od wyrachowanych, hybrydowych lekarzy i urzędników, myśliwych-zabójców, i krzywdy powodowanej cynizmem, bezdusznością i bez-prawem masonerii. Kraj, gdzie wszelkie życie jest błogosławione i chronione
 
Czcibor i Dobromiła
 
    Zachęcamy do kontaktu z Joanną w razie potrzeby: 694 343 507
Joanna szuka wolontariuszy do pomocy przy zwierzętach choćby w weekendy. Rodaków, którzy zechcą wspomóc działalność Joanny, zachęcamy do jakichkolwiek datków na numer konta w linku poniżej (z przeznaczenie na pokarm, opiekę weterynaryjną, rehabilitację, budowę woliery i wirtualną adopcję):



Dobromiła przybywa...
 
 
...a jeżyk podtrzymuje wolę życia. 

                                                   
                                                     Konsylium lekarskie...                                                                                                                       
 
Doktor Rudzik:
 
 
"Doktorzy" Milan i Witold w azylu Feniks:
 
  
...i jeden z jego mieszkańców:
 

Opiekunka zwierząt i konna łuczniczka w jednym?...

 
Oczywiście, wszak mówimy o Laszce! :) Serce Joanny wciąż jest wolne...
 
 
Zenek dochodzi do siebie. Bo jak to mówią Lechici, 
nie zostawiamy swoich. ;))


7 komentarzy:

  1. Jakie szczęście że Zenek na Was trafił i ma szansę dojść do siebie w tak dobrych rękach. Od razu robi się cieplej na sercu i cała dusza śpiewa widząc jak małymi kroczkami cały świat się harmonizuje w takich małych wielkich gestach.
    Chciałam jednak niejako stanąć w obronie weterynarki, niestety współczesna edukacja w zakresie weterynarii jest bardzo… wyspecjalizowana. Podobnie jak w przypadku medycyny. I jeżeli to była taka zwykła przychodnia weterynaryjna to prawdopodobnie weterynarka nigdy nie miała kontaktu z jeżami, więc dobrze że się tego nie podjęła, bo mogłaby jeszcze bardziej zaszkodzić. Dziwi mnie natomiast, że nie pomogła szukać kogoś kto faktycznie mógłby pomóc. Bo nawet jeśli sama nie znała nikogo takiego to jako weterynarz, powinna chociaż orientować się gdzie takiej pomocy szukać (np. gdzie jest weterynarz zajmujący się dzikimi zwierzętami, bo miasto powinno mieć takiego weterynarza opłaconego na wypadek właśnie konieczności pomocy czy to potrąconym zwierzętom czy to innym stworzeniom, które takiej pomocy potrzebują).
    Ale generalnie dobrze że wszystko się skończyło jak się skończyło, a my teraz dodatkowo jeszcze poznaliśmy tak wspaniałą osobę jak Joanna ❤️

    Żywia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety lekarze, czy to dla ludzi, czy dla zwierząt, w większości poddali się hybrydyzacji, albo po prostu są Chazarami. To się widzi z ich energii i etycznego podejścia, niezależnie od tego, jaką podejmą i jak umotywują decyzję. Jest oczywiste, że człowiek z duszą/empatią COŚ zrobi, żeby pomóc, nie odwróci się plecami do problemu. I jest daleki od nonszalancji...

      Usuń
    2. "cały świat się harmonizuje w takich małych wielkich gestach" - ot, co. :-))

      Usuń
  2. Ja zawsze żałuję, że nie istnieje weterynaria owadzia. Poszkodowane owady spotykam często i jedyne, co mogę dla nich zrobić, więc robię, to przeniesienie w spokojne miejsce.
    Ostatnio spotkałam dwie umierające pszczoły.
    Pierwszą pod domem. Leżała na chodniku, machała bezradnie nóżkami, a kilka mrówek pracowicie ją gdzieś ciągnęło. Wzięłam pszczołę, strzepnęłam mrówki (tak, by ich nie uszkodzić), a pszczołę zaniosłam do wysokiego klombu i umieściłam w kwiecie czerwonej pelargonii. Kiedy zajrzałam do niej po zrobieniu zakupów w pobliskim sklepie, już nie żyła.
    Drugą spotkałam pod pracą, tym razem bez mrówek. I znów zaniosłam do klombu i położyłam w kwiecie tym razem różowej pelargonii... Tylko tyle.

    Trzymam kciuki za Zenka :-) Niech wraca do swojego życia, choćby bandyckie było.

    Pozdrawiam
    Krucza Czarna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I mnie się zdarza już odchodząc owadzie dusze przenosić z surowego miejsca w zakątek przyrodniczej energii. Wszystko ma znaczenie... :)

      Usuń
    2. Tak a propos pszczoły, to przed laty wyłowiliśmy z synem kilka z basenu, i ułożyliśmy je na parapecie w promieniach słońca. Jedna jakoby już nie żyła - ale po bodaj piętnastu czy 20 minutach się rozruszała i uleciała. Odstawiliśmy taniec radości. ;)

      Usuń
    3. Takie mam doświadczenie z małymi muszkami, które brawurowo szarżują do umywalki: niby już topielice, ale ułożone na suchej chusteczce zmartwychwstają i ulatują w przestworza ;-)

      To przenoszenie umierających owadów w miejsca bardziej komfortowe to nawet lubię - mogłabym się chyba zatrudnić jako psychopompos (znajomość topografii wszechświatów, swobodne przejścia między nimi, dużo przestrzeni, ruchu, ciekawe znajomości - to całkiem atrakcyjne zajęcie :-)). Nic dziwnego - totemem moim Kruk.

      Krucza Czarna

      Usuń